Radecki Radecki
731
BLOG

Tego roku zmarł człowiek

Radecki Radecki Kultura Obserwuj notkę 1

Tego roku zmarł człowiek, który panował nad wschodnią częścią mojego cesarstwa. Toczyłem z nim zacięte wojny, a po wszystkich tych walkach pojąłem, że był dla mnie oparciem i murem. Przypominam sobie nasze spotkania. Stawiano na pustyni purpurowy namiot i udawaliśmy się tam obaj, a dokoła nas było pusto; nasi ludzie nie mogli mieszać się ze sobą obie armie stały zatem na uboczu. Tłum ludzki żyje tylko swym brzuchem. I złuszcza się zewnętrzna warstwa złota. Patrzono więc na nas zawistnie, bo każdy czuł się silny, uzbrojony, nie zaś z powierzchowną życzliwością. Miał rację mój ojciec mówiąc: „Z drugim człowiekiem musisz spotkać się nie powierzchownie, ale w najgłębszych warstwach jego duszy, serca i umysłu. Jeśli będziecie się szukać poprzez najprymitywniejsze odruchy, dojdzie tylko do niepotrzebnego rozlewu krwi!”

Rozumiejąc to, starałem się zostawić wszystko za sobą i obwarować się niby potrójnym wałem obronnym samotnością, i tak szedłem na to spotkanie. Siadaliśmy potem naprzeciw siebie, na piasku. Nie wiem, który z nas był wtedy mocniejszy. Ale w tej świętej samotności moc stawała się miarą. Nasze gesty potrafiłyby wstrząsnąć światem, ale myśmy nad nimi panowali. Rozmowy dotyczyły pastwisk. „Mam dwadzieścia pięć tysięcy sztuk bydła, które mrze z głodu”, mówił. „U ciebie padały deszcze..” Ale ja nie mogłem zgodzić się na to, żeby jego ludzie przynieśli na moje ziemie obce obyczaje i zwątpienie, które jest jak zgnilizna. Czy mogłem przyjąć do kraju tych pasterzy, przybyszów z innego świata? Odpowiedziałem więc: „Mam dwadzieścia pięć tysięcy ludzkiej młodzieży, która musi nauczyć się naszych modlitw, a nie modlitw obcego ludu, gdyż w przeciwnym razie zatraci własną istotę…” I wojska rozstrzygały o losie naszych ludów. Było to tak, jakby dwa morza wzbierały przypływem i cofały się z falą odpływu. I żadna strona nie posuwała się do przodu, choć w natarciu parliśmy całą siłą; obie strony były bowiem u szczytu potęgi, a klęska jednej stawała się utwierdzeniem drugiej. Tyś mnie zwyciężył – ja zatem stawałem się silniejszy.

Nie gardziłem jego potęgą. Ani wiszącymi ogrodami w jego stolicy. Ani wonnościami, którymi handlowali jego kupcy. Ani cyzelowanymi cackami wyrobu jego złotników. Ani ogromnymi zaporami wodnymi. Tylko człowiek, który jest słabszy, odczuwa wzgardę, gdyż jego prawda wyklucza prawdę innych. Ale my, wiedząc, że jedna prawda może istnieć obok drugiej, nie zamierzaliśmy pomniejszać siebie uznawaniem przeciwnej, choć była ona zarazem dowodem naszego błędu. Jabłoń, jak sądzę, nie wzgardzi winoroślą, ani palma – cedrem. Ale każde z nich twardnieje w sobie i nie pozwala mieszać się własnym korzeniom z innymi. A w ten sposób chroni właściwy sobie kształt i swoją istotę, kapitał nieoceniony, prawe dziedzictwo, którego nie należy trwonić.

— Prawdziwa wymiana — mówił mi — to szkatułka wonności albo ziarno, albo dar wykonany z żółtego drzewa cedrowego, który napełnia twój dom zapachem mojego domu. Albo też mój okrzyk wojenny, kiedy dolatuje ciebie z gór. Albo poselstwo przekazane przez mojego ambasadora, jeśli to człowiek starannie uformowany, wykształcony i okrzepły, który gotów cię jednocześnie odrzucić i zaakceptować. Odrzuca cię w niższych warstwach twojego ja. A odnajduje kontakt z tobą na tych obszarach, gdzie człowiek jest oceniany już powyżej poziomu nienawiści. Jedyny szacunek, który jest coś wart, to szacunek ze strony nieprzyjaciela. Szacunek przyjaciół wart jest tylko wtedy, gdy wznosi się ponad ich wdzięczność, podziękowania i wszystkie bardziej prymitywne odruchy… Jeśli umierasz za przyjaciela, nie wolno ci się roztkliwiać nad sobą…

Skłamałbym mówiąc, że był mi przyjacielem. A przecież nasze spotkania dawały mi radość – tu jednak słowa obarczone ludzką pospolitością zaczynają być mylące. Radość nie do niego się kierowała lecz do Boga. Był drogą ku Bogu. Nasze spotkania były jak zworniki sklepienia. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.

Kiedy umarł, płakałem i niech mi to Bóg wybaczy.

(…)

Schodzę zatem z mojej góry: nie lękajcie się, moi poddani, nić ze światem znów jest nawiązana. Złe było to, że potrzebowałem pojedynczego człowieka. Dłoń, która mnie uzdrowiła i która zabliźniła ranę, już znikła, ale blizna pozostała. Schodzę z gór, mijam po drodze owce i jagnięta. Głaszczę je. Jestem sam na świecie, sam przed Bogiem, ale głaszcząc jagnięta, czując, jak biją źródła mojego serca, nie pojedyncze jagnię odkrywam, ale poprzez nie – ludzką słabość; i was odnajduję.

A tamtemu człowiekowi oddałem należne miejsce i nigdy jego panowanie nie było tak ugruntowane. Oddałem mu jego miejsce w królestwie śmierci. I co rok stawiany jest na pustyni namiot, a cały mój lud modli się wówczas. Wojska stoją pod bronią, karabiny są naładowane, konne oddziały trzymają straż na pustyni, a kto zapuści się w ten rejon, temu ucinają głowę. Ja zaś idę sam. Unoszę płótno namiotu, wchodzę i siadam. I ziemię zalega cisza.

Radecki
O mnie Radecki

W zakresie odpowiednio szeroko pojętej normy wszyscy jesteśmy normalni. Nawet ja.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura